- Opacho, po co my tu przyjechałyśmy? – spytała wysoka niebiesko włosa
dziewczyna. Ubrana była w czarne glany, krótkie dżinsowe spodenki i mroczną
bluzkę, która była raczej paskiem materiału zasłaniającym piersi.
- Do mistrza Zeka – zawołała dziewczynka. Oczywiście przyodziana była w
swoja pomarańczową pelerynkę.
- Ale on nie żyję – mruknęła blondynka. Miała na imię Marie. Ubrana
była w czarną niezbyt długą sukienkę zakończoną białą koronką i ciężkie, choć
kobiece buty. W swoje kitki wpięte miała dwa krucze pasy materiał zakończone kredową
falbaną.
Momentalnie oczy dziewczynki wypełniły się łzami. Ona kochała swojego mistrza. Zastępował jej rodziców i starszego brata. Oczywiście w ich relacjach brakowało tej czułości, tak ważnej dla każdego dziecka. Nie mogła… Nie chciała narzekać. Przy Zeku czuła się bezpiecznie, o nic nie musiała się martwić. Była pewna, że coś dla niego znaczy, choć każdą jej próbę dowiedzenia się czegoś słowami: „Umiesz tworzyć projekcje szamańskie i tylko dlatego żyjesz.” Mimo, że bolały ją jego słowa, znosiła je dzielnie. Nawet te, wypowiedziane w Gwiezdnym Sanktuarium.
- Ty nigdy nie umiesz się zamknąć! – krzyknęła rudowłosa dziewczyna. Jej
ubranie stanowiły czarne rybaczki i biała bluzka. Dziewczyna liczyła na coś
więcej niż wzruszenie ramionami przez przyjaciółkę. Lecz jak na Marie to i tak
było dużo.
- Ej, Opacho, nie płacz – powiedziała Kanna, kucając przed murzynką. –
Jeśli mistrz jest w Tokio, to go znajdziemy. Przecież nie ma na świecie
lepszego tropiciela od ciebie.
Dziewczynka na te słowa szeroko się uśmiechnęła. Zaczęła się rozglądać
i wpadła jej do głowy genialna myśl.
- Mistrz Zeke jest w lesie!
- Ale…? – zastanawiała się ruda – No tak. Kto by pomyślał? Przecież ona
wie o nim wszystko.