- Opacho, po co my tu przyjechałyśmy? – spytała wysoka niebiesko włosa
dziewczyna. Ubrana była w czarne glany, krótkie dżinsowe spodenki i mroczną
bluzkę, która była raczej paskiem materiału zasłaniającym piersi.
- Do mistrza Zeka – zawołała dziewczynka. Oczywiście przyodziana była w
swoja pomarańczową pelerynkę.
- Ale on nie żyję – mruknęła blondynka. Miała na imię Marie. Ubrana
była w czarną niezbyt długą sukienkę zakończoną białą koronką i ciężkie, choć
kobiece buty. W swoje kitki wpięte miała dwa krucze pasy materiał zakończone kredową
falbaną.
Momentalnie oczy dziewczynki wypełniły się łzami. Ona kochała swojego
mistrza. Zastępował jej rodziców i starszego brata. Oczywiście w ich relacjach
brakowało tej czułości, tak ważnej dla każdego dziecka. Nie mogła… Nie chciała
narzekać. Przy Zeku czuła się bezpiecznie, o nic nie musiała się martwić. Była
pewna, że coś dla niego znaczy, choć każdą jej próbę dowiedzenia się czegoś
słowami: „Umiesz tworzyć projekcje szamańskie i tylko dlatego żyjesz.” Mimo, że
bolały ją jego słowa, znosiła je dzielnie. Nawet te, wypowiedziane w Gwiezdnym
Sanktuarium.
- Ty nigdy nie umiesz się zamknąć! – krzyknęła rudowłosa dziewczyna. Jej
ubranie stanowiły czarne rybaczki i biała bluzka. Dziewczyna liczyła na coś
więcej niż wzruszenie ramionami przez przyjaciółkę. Lecz jak na Marie to i tak
było dużo.
- Ej, Opacho, nie płacz – powiedziała Kanna, kucając przed murzynką. –
Jeśli mistrz jest w Tokio, to go znajdziemy. Przecież nie ma na świecie
lepszego tropiciela od ciebie.
Dziewczynka na te słowa szeroko się uśmiechnęła. Zaczęła się rozglądać
i wpadła jej do głowy genialna myśl.
- Mistrz Zeke jest w lesie!
- Ale…? – zastanawiała się ruda – No tak. Kto by pomyślał? Przecież ona
wie o nim wszystko.
Jednak było to dość łatwe do przewidzenia. Zeke nigdy nie lubił ludzi,
zgiełku miast, a Tokio było międzynarodową metropolią. Nawet dziś miasto było
oblężone przez tysiące samochodów i miliony zabieganych ludzi, których
egzystencja według Wielkiego była bezcelowa i niepotrzebna.
- Chodźcie dziewczyny, przeniesiemy się do lasu – powiedziała niebiesko
włosa, biorąc dziewczynkę na ręce. Po chwili wszystkie zniknęły. Najsmutniejsze
było to, że nikt się tym, nie przejął, tak jakby było to coś normalnego,
nudnego, niewartego uwagi. Każdy żył własnym życiem, nie interesował się
niczym. Ważne było tylko „Ja”.
Las był o wiele piękniejszy od miasta. Rosły w nim drzewa – wielkie i
potężne, jak i te, które dopiero zaczęły walkę o przetrwanie. Mimo, że
kalendarz już od kilku dni wskazywał czerwiec, pogoda była iście listopadowa.
Słońce schowane było pod grubą warstwą ciężkich, wolno sunących po niebie
chmur.
- Pewnie zaraz zacznie padać – mruknęła Kanna – Opacho, no i co?
Czujesz go?
Murzynka jak na zawołanie zamknęła oczy i rozpoczęła duchowe
poszukiwania. Po kilku minutach czekania wykonała kontrolę, a raczej fuzję
ducha, z wyszczególnieniem swojego afro, które przemieniło ją w małą owieczkę.
- I tak nic nie znajdzie. – stwierdziła rudowłosa dziewczyna.
- Zobaczymy – mruknęła Marie.
- A mogłyśmy pójść na zakupy – marudziła Kanna – Kupiłabym te buty.
- No, a ja tą bluzkę – wtórowała jej Matisse.
- I tą czarną sukienkę – rozmarzyła się blondynka.
Momentalnie stojąca z boku pięciolatka otworzyła szeroko oczy i pędem
ruszyła w tylko sobie znanym kierunku.
- Ej, zaczekaj – krzyczała za nią niebiesko włosa – Dziewczyny, szybko
– dodała i ruszyła biegiem za dziewczynką. Opacho podczas kontroli ducha była
bardzo szybka i zwinna. Dziewczyny nie wiedziały ile trwał ich nieplanowany
sprint, bo zwyczajnym biegiem nie można było tego nazwać. Wszystkie zdyszane
usiadły na polanie. Albo raczej poległy. Od czasu upadku najwyższego z Asakurów
nie ćwiczyły. Bo, niby i po co? Wolały wrócić do normalności. Niestety, nie
było to tak łatwe jak się wydaje. Mimo usilnych starań nie mogły odwieść swojej
małej towarzyszki od poszukiwań Mistrza.
Po kilu głębszych wdechach rozejrzały się po okolicy. Nie było w tym
nic nadzwyczajnego. Chciały mieć pewność, że mogą spokojnie odsapnąć.
Znajdowały się na dość sporej polanie porośniętej dziką, wysoką trawą. Jedynym
elementem, który odróżniał ją od innych takich miejsc był strumyk, a raczej
rzeczka.
- A nie mówiłam – westchnęła Mattie – Zmarnowałyśmy tylko dzień.
Oczywiście na tym się nie skończyło. Każda z nich musiała dodać coś od siebie.
Po przerzucać się winą. Często padały teksty typu: „Przez was nie kupiłam tych
butów”, „Chrzanić buty, a teraz jakaś larwa chodzi w mojej sukience. Jak ją
kiedyś zobaczę, zabiję…”. Dziewczynka
nie słuchała zażaleń swoich opiekunek, tylko dalej przetrząsała las, w poszukiwaniu
szamańskiej energii Zeka. Była pewna, że tu jest. A może był? Tego nie
wiedziała.
- Chodźmy – prosiła swoje starsze koleżanki.
- Dobrze, zaraz się przeniesiemy – mruknęła Marie.
- Nie! – krzyknęła murzynka – Ja sama.
Po tych słowach wolnym krokiem ruszyła dalej we wcześniej obranym
kierunku. Chcąc nie chcąc, Hanugami niechętnie powlekły się za nią. Po kilku
minutach wędrówki dotarły do obrzeża kolejnej polany. Były ogromnie zdziwione,
gdy zobaczyły mały obóz. W małej grocie stał namiot, a wokół nie go rozrzucone
menażki, w dość małej odległości od jaskini znajdowało się wypalone miejsce,
przeznaczone za pewne pod ognisko.
- Czujecie to? – spytała Kanna wchodząc odważniej na polane. To samo
uczyniły jej towarzyszki, choć z małym niezauważalnym zawahaniem.
- Silny szaman – mruknęła blondynka.
- Może to Asakura albo ktoś z jego drużyny?
- E, tam – powiedziała ruda – Ale i tak się zabawimy!
- Aschroft, forma ducha – krzyknęła niebiesko włosa szamanka – Do
cygaretki!
- Chuck – zawołała sennym głosem Marie.
- Przygotuj się Latarenko!
Po chwili zobaczyły sylwetkę wyłaniającą się z lasu.
- Uderzenie Halloween!
- Atak Konny!
- Strzelaj Chucky!
- Czy to nie wspaniałe? Mam prace i moje życie nareszcie nabiera sensu.
– zaśmiał się Hao. Wracał właśnie z zakupów. Postanowił swoją pierwszą wypłatę
wykorzystać w szczytnym celu. Kupił sobie ubrania. Mimo, że peleryna była dość
ciekawym i zapewne oryginalnym strojem postanowił się jej pozbyć. Oczywiście
nie została spalona na grillu jak ofiary Ducha Ognia, lecz schowana na dno
sportowej torby. Oczywiście zmiana stylu była dla szatyna makabra. Moda dla
niego, jak i każdego faceta, była tematem tabu. Nie poszło mu jednak aż tak
źle. Bardzo pomogła mu cycata blondynka z kilogramem różnych świństw na twarzy.
Można było to pewnie zeskrobywać szpachelką, albo lepiej – piłą mechaniczną.
Chłopak postawił na klasyki, czyli dżinsy, koszulki, bieliznę, krótkie spodenki
i bluzę. Nie kupował w drogich sklepach, wolał zaoszczędzić. Jedna z jego toreb
zajmowało jedzenie. Nic nadzwyczajnego. Różne konserwy, paszteciki czy serki.
Na szczęście ciepłe obiady i czasem kolacje jadał w pracy. Niestety nie były to
jakieś „prawdziwe” dania, tylko fastfoody.
Przyodziany w długie spodnie, szarą bokserkę, zieloną bluzę i trampki,
dziarsko przedzierał się przez las. Nie było to zbyt przyjemne, ponieważ od
strony miasta był on bardzo zarośnięty. Tak jakby las chronił to co
najcenniejsze wewnątrz. Wraz z każdym krokiem podszycie rozrzedzało się,
ukazując nagie pnie wysokich drzew.
- Masz rację. – odparł duch.
- A nie uważasz, że to wszystko dzieje się zbyt szybko? – wypalił
szaman.
- Co masz na myśli? – zdziwił się Yakei.
- No, zobacz – chłopak zaczął żywo gestykulować – Nie dawno nie
istniałem. Nikogo nie znałem. Byłem bezdomny. O, ile namiot się zalicza. A
teraz? Wszystko zaczyna się układać. Mam już kilka ubrań, stać mnie na
jedzenie. Za kilka miesięcy będę mógł wynająć mieszkanie. Żyć nie umierać! –
ostatnie słowa wypowiedział z takim entuzjazmem, że aż zdziwił swego stróża.
Rzadko go widywał w tak dobrym nastroju. Oczywiście nigdy nie był ponury czy
przygnębiony, ale… Teraz miał blask w oczach. Tak podobny do tego, często
widzianego u jego brata. Seishin miał ochotę o tym wszystkim wspomnieć, ale bał
się, ze dobry nastrój jego szamana pęknie jak bańka mydlana. A tego nie chciał.
Dochodzili właśnie do skraju polany, na której znajdował się ich obóz. Chłopak
momentalnie stanął jak wryty.
- Co do…
- Padnij! – usłyszał głos swojego stróża, a potem leżał plackiem w
mchu.
- Nic, ci nie jest? – spytał Yakei.
- Nie – wymamrotał Asakura.
- To moja wina – westchnął seishin – Powinienem wcześniej wyczuć wroga.
- Spokojnie – zaśmiał się dość sztucznie szatyn. Nie miał pewności, co
teraz zrobić. Nie chciał walczyć, obawiał się, że znów kogoś skrzywdzi.
- Jeden strzał i po szamanie. – zaśmiała się Kanna.
- Łatwo poszło – dodała Mattie.
- A wydawał się silny – mruknęła Marion – Może teraz pójdziemy na te
zakupy, co Opacho?
- A mistrz? – zawołała dziewczynka.
- No poszukamy go, ale jutro – wykręcała się niebiesko włosa.
- No to w drogę…
- Ej, poczekajcie – Mattie wskazała palcem na tumany kurzu jakieś
dwadzieścia metrów przed nimi.
- Co robimy? – spytał duch – Chyba nie dasz się zabić.
- N… Nie – zająkał się chłopak – Na pewno nie.
- Wielka….
- Nie – zaprzeczył szaman – Nie chcę ich skrzywdzić.
- Rozumiem – przytaknął Yakei – Gotowy?
Asakura tylko kiwnął głową. Powoli wstał. Mimo upływu czasu, w
powietrzu nadal wirowały tumany piachu. Co za tym idzie, widoczność równała się
zeru. Szaman wystawił rękę i wyszeptał: „Duchu Ognia, do powietrza! Miecz
Agnis!”. Nie minęła minuta, a w dłoni szamana pojawiło się ostrze stworzone z
czystego ognia. Szatyn przybrał pozycję obronną, trochę nieudaną, ale zawsze.
Nie musiał długo czekać. , ponieważ atak nadszedł błyskawicznie. Szybko
odskoczył, ale jednak brak przygotowania dał się we znaki. A co za tym idzie,
szaman leżał teraz na ziemi, a jego kontrola prysła.
- Spróbujmy jeszcze raz – wymamrotał podnosząc się – Duchu Ognia!
- On nie powinien żyć! – krzyknęła Mattie – Opacho, schowaj się. Teraz
go załatwię. Latarenko, jeszcze raz. Uderzenie Halloween!
Kolejny cios pomknął w stronę szamana. Lecz tym razem szatynowi udało
się cudem uniknąć ataku. Niestety nie przewidział serii ciosów, które mknęły w
jego stronę. Asakura stawiał na obronę. Starał się unikać ciosów lub kontrować
je mieczem. Najgorsze było to, że po każdym ciosie, wokół niego unosiły się
różne odłamki.
- Dziewczyny – zawołała Kanna – Zaatakujmy razem.
- Jasne – powiedziała ruda.
- Teraz – mruknęła Marie, miał być to za krzyk bojowy, a wyszło jak
wyszło.
- Trzy, czte… ry!
Cała trójka zaatakowała równocześnie łącząc swoje najpotężniejsze ciosy.
Przez to powstał różnobarwny atak przepełniony foryoku. Mknął z zawrotną
prędkością, wypalając przy okazji wyższe trawy.
Chłopak ponownie ustawił się w pozycji obronnej. Zaciekawiło zachowanie
rywalek, które zaczął coraz lepiej widzieć dzięki opadającym odłamkom.
- One szykują połączony atak – zauważył Yakei.
- Wiem, odeprzemy go? – spytał szaman.
- Nie wiem, będzie ciężko…
Na dalszą dyskusję było już za późno. Skumulowany atak rozpoczął już
swą wędrówkę ku zdezorientowanemu brunetowi. Chłopak nie wiedział co zrobić.
Czy musiał „tego” użyć? Bał się, że ktoś go zauważy, ale nie mógł pozwolić się
zabić. Za bardzo chciał żyć, dostał szanse od losu i nie zamierzał jej
zmarnować. Puścił rękojeść miecza, powodując jego rozpłynięcie. Zamknął oczy,
które po chwili otworzył wypuszczając głośno powietrze z płuc. Atak mógłby go
zabić, gdyby nie:
- Powstań Duchu Ognia!
- Co jest grane? - zawołała rudowłosa. Wszystkie cztery zobaczyły, że
atak został odparty przez ogromną energię, która przybrała momentalnie kształt
najpotężniejszego strażnika natury – Ducha Ognia. Na ramieniu stwora dojrzały
chłopaka o brązowych długich włosach.
- Mistrz! – zawołała murzynka i na łeb na szyję ruszyła przed
siebie.
- Opacho, stój! – krzyknęła Kanna. Miała mieszane uczucia. Myślała, że
wzrok płata jej figla. Przecież to nie mógł być Asakura Zeke. Jak to możliwe?
On nie żył. Jego brat – Yoh – go zabił. Widziała to, a teraz? Stał przed nimi
na swoim stróżu, ale brakowało jego peleryny, z którą prawie w ogóle się nie
rozstawał. I ta energia! Tamta była inna. Większa. Jej „blask” również różnił
się od tego sprzed wydarzeń w Świętym Sanktuarium Duchów.
W tym samym czasie dziewczynka do ognistego monstrum, który zaczął się
rozpływać. Z zapartym tchem obserwowała to zjawisko. Po chwili stał przed nią
Asakura w całej swojej okazałości.
- Mistrzu – powiedziała murzynka. Tak się o mistrza martwiłam.
Myślałam, że nie żyjesz.
Chłopak przyglądał się dziewczynce.
Wypowiedziała tyle razy to „słowo”. Lecz o
nie był jej „mistrzem”. Nigdy nie był i nie będzie. Chociaż wzrok,
którym go obdarzyła, był taki piękny. Przepełniony masą uczuć. Była w nim
miłość, szczerość, dobroć, zaufanie. To wszystko razem i te skrzące się w jej
oczach łzy. Szaman nie wiedział co robić. Okłamywać ją i przyznać, że jest
Ashahą, a raczej Zekiem, członkiem rady szamanów żyjącym pięćset lat temu? Czy
wyjawić prawdę i powiedzieć, że jest Hao,
a także, że był więźniem swego ciała i przodka, którego tak nienawidził.
Za wszystko, za to, ze go opętał, próbował zabić, pochłonąć, ale czy warto?
Jednak nie chciał by ktoś zwracał się do niego w ten sposób.
- Ja nie jestem mistrzem – wypalił, akcentując ostatnie słowo.
- Jak to nie? – Dziewczynka spojrzała na niego swoimi wielkimi oczyma.
– Przecież ty jesteś moim mistrzem, mistrzu.
- Ja nie jestem Zeke – powiedział szatyn. Starał się by jego głos
przybrał jak najłagodniejszy ton. – Nazywam się Hao.
- Jak to „Hao”? – odezwała się Kanna, która razem ze swoimi
przyjaciółkami doszła do rozmawiających. – Co zrobiłeś z Zekiem?
- J… Ja – mruknął chłopak – Król Duchów go unicestwił.
- On tak może? – spytała Marion.
- Najwyraźniej tak – odparł Asakura – Jest jednak najpotężniejszym z
duchów.
- Ach, tak – westchnęła Mattie.
- Może, chcecie usiąść – spytał nieśmiało Hao. Nie należał do osób
wstydliwych, ale rozmowa z byłymi poplecznikami jego „Alter Ego” była dla niego
trudna.
- Dobrze – odparła – blondynka. Szaman zaprosił uczennice swego przodka
do jaskini. Nie była ona głęboka, ale dawała schronienie. W tym samym czasie
zabrał swoje torby i już po chwili do nich dołączył.
- Chcecie coś do picia?
- Tak, herbatę najlepiej – odparła Marie.
Asakura z uśmiechem przytaknął. Nie miał zbytnio powodów do wrogości.
Nie były zbyt lubiani, więc musiały dbać o swoje bezpieczeństwo. Hao przy
pomocy swego stróża rozpalił ognisko. Z magią żywiołów dopiero zaczynał i
dlatego nie używał jej w ogóle poza treningami. Oczywiście „znajomość” wody i
tak by się nie przydała. Na specjalnym trójnogu postawił mały garnek, który
wcześniej musiał kilka godzin szorować, żeby powrócił do używalności. Już po
parunastu minutach podał swoim gościom plastikowe kubki wypełnione naparem.
- Co tu robicie? – odważył się spytać brunet. Intrygowało go co tu
robią same. Na dłuższe wyprawy zazwyczaj wyruszali większą bandą.
- My? – odezwała się Kanna. Widać było, że to ona wszystkim zarządza. –
Razem z Opacho szukamy Mistrza. Ciężko nam bez Zeka. Był naszym dowódcą, ale i
opiekunem. Bez niego jesteśmy łatwym celem.
- Rozumiem – odparł Asakura – A gdzie reszta kompani?
Dziewczyny popatrzyły na siebie smutno. Było im bardzo przykro, żyli
jak rodzina. A teraz?
- Nie żyją.
- Co! – zakrztusił się szatyn.
- Nie żyją – powtórzyła niemrawo Marie.
- Oni ich…
- Nie – przerwała brunetowi Mattie – To… To Król Duchów. To była jego
wola… Jego decyzja. Uznał, że wyrządzili zbyt dużo zła i mogą próbować się
zemścić na członkach Rady. On dokończył, co przyjaciele Yoh zaczęli. Oni ich
nie zabili, a Najwyższy tak. – Asakurze nie mieściło się to w głowie. Jak to?
Ich uznał za niewartych, a Wyrzutków ocalił. Znaczy tych żywych.
- A wy dlaczego? – Ciężko mu buło to ubrać w słowa. Tak jakby ktoś
spytał go „Po co żyje?”.
- Nas - Kanna wskazała na siebie i przyjaciółki z drużyny – oszczędził
twój brat. A Opacho uciekła z Gwiezdnego Lasu
- Ja nie mam brata – wypalił Asakura.
- Masz – odezwał się dotąd milczący Duch Ognia. Wolał przysłuchiwać się
rozmowie, a wkroczyć dopiero wtedy będzie to konieczne. Dziewczyny były
zszokowane, ale nie skomentowały tego. Nie raz słyszały obozowe plotki na ten
temat.
- Znasz moje zdanie – wycedził przez zęby – I niczego nie zamierzam
wysłuchiwać. Mam dość twoich kazań. Nie interesuje mnie, że moja rodzina
musiała to zrobić. „Mój kochany bliźniak” podobno potrafi pomóc każdemu. A mi
nie pomógł! Nie spróbował. A ja co? Mam się teraz przed nim płaszczyć.
- Nie – zaprzeczył duch – Nikt nie każe Ci się przed nim płaszczyć. Ja
tylko sugeruję…
- Mam w du…
- Mistrzu Hao – zawołała murzynka, przerywając kłótnie – A co będzie z
Opacho?
- Hm – zastanowił się długowłosy – Nie wiem.
- Co z ciebie za mistrz? – rzuciła oskarżycielsko Marie.
- Powtarzam – warknął chłopak – Nie jestem mistrzem. Nigdy nie byłem i
nie będę. Zrozumiano!
- A… - zająkała się dziewczynka. Momentalnie w jej oczach pojawiły się
łzy. Ona chciała mistrza. Chłopak nie miał pojęcia co robić. Odkąd zakończył
się turniej, żyła tylko dzięki nadziei. Czuła, że znajdzie Mistrza. Niezależnie
ile by musiała szukać. Zrobiłaby to. Kiedy zobaczyła go na Duchu Ognia była
przeszczęśliwa. Nawet prawda na temat tożsamości Asakury jej nie zraziła. Wciąż
w jej sercu tliła się nadzieja, a teraz? Wszystko pękło… Marzenia… Co sobie
zaplanowała. Życie u boku Zeka. Miała być szczęśliwa i kochana.
- Opacho – powiedziała Kanna. Chodź do mnie. Rozłożyła szeroko ramiona.
Ku zdziwieniu wszystkich, dziewczynka podeszła do Asakury. Jako, że chłopak
siedział po turecku nie miała żadnych problemów z dostaniem się do klatki
piersiowej szatyna, w którą się wtuliła. Brunet patrzył na nią z osłupieniem.
Nie miał pojęcia co robić. Z przerażeniem spojrzał na swoje nowo poznane. Było
widać, że one również są zdziwione. Na szczęście Mattie udało się wykonać „gest
klucz”. Pokazała mu, że ma ją przytulić. Chłopak przełknął ślinę i spojrzał na
dziewczynkę płaczącą w jego ramionach. Po woli objął ją rękoma, głaszcząc
murzynkę po plecach.
- A nie mógłbyś spróbować, być dla niej mistrzem? - spytała Marie. Chłopak patrzył na nią podnosząc
przy tym lewą brew.
- Byłbyś mistrzem Hao dla nie i dla nas – dodała rudowłosa, ostatnie mówiąc
szeptem.
- Musiałbym… - zawahał się chłopak - …się zastanowić.
- Nie ma sprawy – uśmiechnęła się Kanna zapalając papierosa – Chcesz?
- Nie dzięki. Nie pale.
- Na jakiś czas zostajemy w Tokio, więc masz czas na myślenie.
- Ok – mruknął chłopak – A co potem?
- Zamierzamy przygotować się do Turnieju Szamanów, ale to już we
Włoszech. Przygarnie nas miła, starsza szamanka. Dziewczyny, pora się zbierać.
Poszukamy noclegu – dodała Kanna.
- Możecie tu nocować – wypalił chłopak – namiot nie jest mały, a ja i
tak pracuję nocami.
- Dobrze – zawołała Opacho, która wydostała się z ramion Asakury.
Chłopak myślał, że zasnęła, a ona słuchała całą rozmowę. – a Mistrz gdzie
pracuję?
- W dyskotece – zaśmiał się chłopak. Miał być mistrzem, ale nie musiał
być sztywniakiem. – W sumie zaraz się pewnie spóźnię, a obiecałem Layli
przygotować salę. To ja lecę. – Chłopak szybko się podniósł, zabrał swój strój
służbowy z namiotu i pożegnał się z dziewczynami. Szkoda mu było kończyć tak
ciekawie zaczynającą się rozmowę, ale mus to mus. Kiedy oddalił się na znaczną odległość
spytał swego stróża.
- Możemy im zaufać?
- Myślę, że tak. Odparł duch – Od zawsze były najwierniejszymi
uczennicami twego przodka.
- Obyś miał rację – zaśmiał się Hao – Chodź… Leć szybciej. Nie chcę się
spóźnić. Chłopak przyśpieszył kroku. Jak zawsze musiał przedzierać się przez
zarośla na początku lasu. Niestety pogoda nie uległa poprawie. No, ale cóż.
Matka Natura jest nieugięta.
Już po kilku minutach dotarł do pracy. Szybko wbiegł do budynku, pokonując
korytarz wpadł do szatni. Szybko się przebrał i zaczął poszukiwania szefowej.
Nie było to trudne. Stała za m=nowoczesnym barem, polerując szklanki. Brunet
nie zamierzał się ruszać, czekał na reakcje Hottari. Ciekawiło go, ile zajmie
jej skapnięcie się, że nie jest sama w pomieszczeniu. Zajęło jej to tylko
chwilę, ponieważ nawet ludzie potrafili wyczuć, że ktoś się na nich gapi.
Podniosła wzrok wpierw na Asakurę, potem na zegar.
- Pierwszy raz się nie spóźniłeś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz