- Opacho, po co my tu przyjechałyśmy? – spytała wysoka niebiesko włosa
dziewczyna. Ubrana była w czarne glany, krótkie dżinsowe spodenki i mroczną
bluzkę, która była raczej paskiem materiału zasłaniającym piersi.
- Do mistrza Zeka – zawołała dziewczynka. Oczywiście przyodziana była w
swoja pomarańczową pelerynkę.
- Ale on nie żyję – mruknęła blondynka. Miała na imię Marie. Ubrana
była w czarną niezbyt długą sukienkę zakończoną białą koronką i ciężkie, choć
kobiece buty. W swoje kitki wpięte miała dwa krucze pasy materiał zakończone kredową
falbaną.
Momentalnie oczy dziewczynki wypełniły się łzami. Ona kochała swojego
mistrza. Zastępował jej rodziców i starszego brata. Oczywiście w ich relacjach
brakowało tej czułości, tak ważnej dla każdego dziecka. Nie mogła… Nie chciała
narzekać. Przy Zeku czuła się bezpiecznie, o nic nie musiała się martwić. Była
pewna, że coś dla niego znaczy, choć każdą jej próbę dowiedzenia się czegoś
słowami: „Umiesz tworzyć projekcje szamańskie i tylko dlatego żyjesz.” Mimo, że
bolały ją jego słowa, znosiła je dzielnie. Nawet te, wypowiedziane w Gwiezdnym
Sanktuarium.
- Ty nigdy nie umiesz się zamknąć! – krzyknęła rudowłosa dziewczyna. Jej
ubranie stanowiły czarne rybaczki i biała bluzka. Dziewczyna liczyła na coś
więcej niż wzruszenie ramionami przez przyjaciółkę. Lecz jak na Marie to i tak
było dużo.
- Ej, Opacho, nie płacz – powiedziała Kanna, kucając przed murzynką. –
Jeśli mistrz jest w Tokio, to go znajdziemy. Przecież nie ma na świecie
lepszego tropiciela od ciebie.
Dziewczynka na te słowa szeroko się uśmiechnęła. Zaczęła się rozglądać
i wpadła jej do głowy genialna myśl.
- Mistrz Zeke jest w lesie!
- Ale…? – zastanawiała się ruda – No tak. Kto by pomyślał? Przecież ona
wie o nim wszystko.
Jednak było to dość łatwe do przewidzenia. Zeke nigdy nie lubił ludzi,
zgiełku miast, a Tokio było międzynarodową metropolią. Nawet dziś miasto było
oblężone przez tysiące samochodów i miliony zabieganych ludzi, których
egzystencja według Wielkiego była bezcelowa i niepotrzebna.
- Chodźcie dziewczyny, przeniesiemy się do lasu – powiedziała niebiesko
włosa, biorąc dziewczynkę na ręce. Po chwili wszystkie zniknęły. Najsmutniejsze
było to, że nikt się tym, nie przejął, tak jakby było to coś normalnego,
nudnego, niewartego uwagi. Każdy żył własnym życiem, nie interesował się
niczym. Ważne było tylko „Ja”.
Las był o wiele piękniejszy od miasta. Rosły w nim drzewa – wielkie i
potężne, jak i te, które dopiero zaczęły walkę o przetrwanie. Mimo, że
kalendarz już od kilku dni wskazywał czerwiec, pogoda była iście listopadowa.
Słońce schowane było pod grubą warstwą ciężkich, wolno sunących po niebie
chmur.